à la Ala

sobota, 30 listopada 2019

Good Morning Vietnam

Totalny mrok. Ciemność bez żadnych przebłysków światła została rozdarta syreną alarmową budzika. Mózg szaleje, nie chce się budzić w środku nocy. Szybko jednak sobie uświadamia, że ta czarna otchłań to efekt pokoju bez okna, a za ścianą słońce już dawno wstało.

Ocknęłam się, otworzyłam oczy i dotarło do mnie, że zaspałyśmy. Telefon pokazuje 7:45, a o 8:00 z przystanku za rogiem odjeżdża nasz autobus. Popłoch w jakim pakowałyśmy plecaki w naszym mikroskopijnych rozmiarów pokoju, a następnie przebiegałyśmy przez labirynt wąskich hotelowych korytarzy ciężko do czegokolwiek porównać, ale udało nam się ogarnąć w 7 minut. Widok Agnieszki wybiegającej z hotelu z 11 kg plecakiem zarzuconym na jedno ramię, krzyczącej nie wiadomo czy do siebie czy do recepcjonistki "We're late, we're late" na długo pozostanie w mojej pamięci. Trudno mi było biec boso z adidasami w ręku, jednocześnie śmiejąc się do rozpuku. Jak się 20 minut później okazało jakikolwiek pośpiech był zupełnie zbędny, bo godziny odjazdów traktowane są umownie. Ach tak, zapomniałam wspomnieć, że jesteśmy w Sajgonie.

Wietnamczycy upodobali sobie pewien środek transportu, którego w innych krajach Azji południowo-wschodniej nie doświadczyłam, a z którego są potwornie dumni. Sleeping busy, czyli autobusy jedynie z miejscami leżącymi to ich konik. Raz nawet dali mi do zrozumienia, że jeśli ktoś woli jechać zwykłym autobusem to musi być albo strasznie biedny, albo zwyczajnie szalony. Pierwsza podróż wzbudzała emocje, zastanawiałam się czy w razie kolizji moje nogi odpadną od ciała jak w Death Proofie czy raczej wyłamią się jak w Czarnym Łabędziu? Oczywiście przy moim wzroście nie mieściłam się w korytku, a w poszukiwaniu wygodnej pozycji musiałam kombinować. Ale poza tym totalny luksus- wifi, darmowa woda dla pasażerów, kocyk, klima. Przed wejściem każdy musi zdjąć buty, jak w domu. Jechać, nie umierać, lepiej niż w Polsce! Po drodze dwa postoje w totalnie cywilizowanych barach przydrożnych z czyściutkimi łazienkami. Zaczęłam się nawet zastanawiać czy trafiłam do jakiejś alternatywnej Azji. Po kilkunastogodzinnych lotach, nocnym tranzycie w Sajgonie i 5h w autokarze w końcu dotarłyśmy do pierwszej bazy. Mui Ne miało być naszym domem na kolejne 3 dni, w tym na Sylwestra i Nowy Rok.

Mui Ne to najbliższy stolicy sensowny nadmorski kurort. Mówiąc sensowny mam na myśli nieopanowany przez sex turystykę (patrz Vung Tao) czy pijanych Rosjan (patrz Nha Trang). Szeroka plaża i wzburzone morze w Mui Ne jest zarezerwowana dla kite surferów. Jeśli mimo tego uprzesz się na plażowanie to bądź gotowa na wiatr sypiący piachem w oczy i tak ostre fale, że od razu kończy się topless. Oprócz plażowania do wyboru są przepiękne krajobrazy w postaci Fairy Spring czy White Dunes.

Fairy Spring (Strumyk Wróżki) osiągalny jest po niedługiej wycieczce rowerowej i jest jedną z moich ulubionych wietnamskich atrakcji. Przez ponad godzinę można spacerować wzdłuż skalistych formacji, brodząc w cieplutkim strumyku z wodą sięgającą kostek, tym samym nie odczuwając żaru lejącego się z nieba. Krajobraz księżycowy w pomarańczowym kolorze zachwyca oczy i stymuluje wyobraźnię. Spędziliśmy tam pół dnia, co chwilę robiąc przerwy na kokosa sprzedawanego w przenośnych gar kuchniach ustawionych na środku strumyka. Rowery są w Wietnamie bardzo popularnym środkiem transportu jednak ich stan jest typowo azjatycki. Mój np. nie miał hamulców o czym przekonałam się rozpaczliwie ich potrzebując. Oczywiście instytucja reklamacji tu nie istnieje, więc przed wypożyczeniem lepiej dokładnie sprawdzić sprzęt.

Jeśli nie ma się ochoty na żadną aktywność zawsze można zwyczajnie zostać w hamaku lub w jednej z wielu garkuchni ze znakomitym wietnamskim menu. Poznawanie lokalnych smaków to jedna z moich ulubionych wakacyjnych aktywności, a Wietnam ma bardzo wiele do zaoferowania. Niestety, głównie dla mięsożerców. Ortodoksyjni weganie mogą mieć spory problem, albo przynajmniej bardzo ograniczony wybór. Ja w podróży staram się  jak najbardziej zbliżyć do lokalnych zwyczajów, dlatego zwykle wybieram jadłodajnie nieturystyczne, w których wszyscy milkną gdy wchodzimy, w których często nie ma nawet menu, często nie mówi się po angielsku, często gotują członkowie rodziny. Uwielbiam czuć się jakbym wparowała komuś na niedzielny obiad. Wiem, że wiele osób takim miejscom nie ufa, boi się zatruć, ale ja mam chyba szczęście, bo nigdy swoich gastronomicznych wyborów, odpukać, nie pożałowała. Zawsze jest autentycznie, ciekawie, oryginalnie, czysto i mega tanio. Szczerze takie podejście polecam, bo ludzie są dużo bardziej przyjaźni niż nam się wydaje.

Wracając jednak do Mui Ne. Nasz ostatni wieczór przypadał na Sylwestra. Dla wielu to dodatkowa atrakcja, ale ja Sylwestrów nie lubię, więc wizja ucieczki z Polski i spędzenia przełomu roku w tropikach jest dla mnie opcją wymarzoną. Sylwester w Azji południowo-wschodniej zawsze wygląda tak samo. Chmara turystów starających szybko upić się kubłami lokalnego rozwodnionego alkoholu, bardzo głośna, potwornie zła muzyka, zażynająca bębenki i groteskowe niby fajerwerki o północy. W takich realiach idealnie można oszukiwać rzeczywistość i uciekać myślami od faktu uciekającego czasu. Dodajmy do tego międzynarodowy tłum i wysoką temperaturę naprawdę można poczuć szczęście o północy. Mnie tym razem też się udało.

Tak się śpi na długich tranzytach na lotniskach

Sleeping bus

Mui Ne

Phở bò

Fairy Spring

Street food na środku strumyka

Fairy Spring

Fairy Spring

Fairy Spring


Fairy Spring

Fairy Spring

Fairy Spring

Fairy Spring

Mui Ne

Phở bò


Małże





niedziela, 9 października 2016

Wszystko co kocham

Czasem przychodzi mi to naturalnie, a czasem muszę się zmuszać, by myśleć „na tak”, częściej niż „na nie”. Szczególnie, że pogoda jest jaka jest, płaszcze, swetry, słota, korki, polityka i w ogóle fryzura nie ta.  Myślę, że większość z nas tak ma i w codziennej pogoni zapominamy o małych przyjemnostkach, dzięki którym czujemy się szczęśliwi. 
Dlatego dziś, w boski dzień tygodnia pomyślałam, że się do siebie i do Was uśmiechnę, spisując 30 prawd, które podnoszą mi poziom serotoniny we krwi. Fajnie jeśli też sobie taką listę wymyślicie i będziecie doceniać te małe radości na których upływa nam życie.  W chwilach zwątpienia to właśnie one pomagają nam stanąć na nogach świadomie, a nie tylko chodzić z rozpędu. Pokrytykować  zdążymy się jutro.


A tymczasem uwielbiam…

1. słoneczne poranki w moim mieszkaniu, kiedy wszystko wydaje się możliwe, a ja mam w sobie zapał twórczy i wielki, dziecięcy optymizm. Ten moment, gdy robię pyszne, zdrowe śniadanie i wierzę, że wszystko będzie dobrze.

2. moją małą, szwedzko szaro-białą kotkę, który ładuje się na mnie z mruczeniem zawszy, gdy mnie widzi.

3. moją drugą tygrysią kotkę, która ma swoją ulubioną piosenkę, przy której wpada w ekstazę.
4. pierwszy powiew jesieni, gdy lato odchodzi w zapomnienia. To jedno z tych słodko gorzkich uczuć, gdy nie chcemy zmiany, ale nie możemy się jej doczekać. Gdy marzymy o ciepłym swetrze, ale głęboko w pamięci wiemy, że za dwa miesiące, okutani w milion warstw, pożałujemy tego zimna. Ale tak, moment przejścia kocham. (edit – powoli zaczynam żałować…)

5. zapach kadzidełek i kremu do opalania, bo zawsze wtedy czuję zapach Azji.

6. 7. pić wodę po zjedzeniu czekolady i jeść oliwki z anchois prosto z puszki.

8. chodzić po Tatrach. Przeklinać windę i siedzący tryb pracy podczas wchodzenia. Słyszeć w uszach tylko własny oddech, jak kosmonauta. A potem to uczucie, gdy widzę świat ponad szczytami. Ten przepiękny niepokój bijący od skał. Tego uczucia opisać się nie da.
9. mieć gęsią skórkę i łzy w oczach ze wzruszenia na samą myśl o podróżach.

10. jeść w łóżku i oglądać seriale do których publicznie nigdy bym się nie przyznała.

11. męskie brzuchy i mocno zarysowane żuchwy. Piękne włosy, niebieskie oczy i wyżyłowane ręce. Mężczyzn, którzy mają coś do powiedzenia, ale nie uczyniło to z nich bufonów.

12. 13. kąpiele w pianie i słuchanie tej samej piosenki non stop przez dwa tygodnie. Albo miesiąc.

14. 15. chodzić z mamą do kina i jej bezpruderyjność. To, że nigdy nie jest na mnie zła, mimo, że daję jej do tego powody.

16. przeglądać milion ciuchów w sklepach online, żeby na koniec kupić jeden czarny T-shirt.

17. polemizować.

18-21. smak arbuza, ciepło słońca, kocie mruczenie i się całować

22. gdy po treningu endorfiny zalewają mi system i zaczynam unosić się nad ziemią.

23. 24. gadać do zwierząt dziecięcym głosem i śpiewać podczas jazdy na rowerze.

25. do sportu ubierać się kolorowo, a na co dzień na czarno, mimo, ze Anna Wintour tym gardzi.
26. czytać książki w autobusach.

27. gdy przyjaciele o mnie pamiętają.

28. ciekawych, inspirujących, mądrych, aktywnych ludzi, którzy pokazują mi inny punkt widzenia.

29. muzykę na żywo, która daje znacznie więcej niż dźwięki.
30. że jestem silniejsza niż mi się wydaje i że mogę siebie jeszcze zaskoczyć.

niedziela, 19 czerwca 2016

Londyn w 50 kilometrów

Kiedy ostatni raz zrobiłam ponad 50 km pieszo po mieście? Nigdy? A wystarczyło pojechać do Londynu i po 3 dniach miałam rekord w kieszeni. O co chodzi z tym Londynem? Wszyscy go albo kochają albo nienawidzą. Jedni mówią, że daje szansę, której w Polsce, by nigdy nie dostali, inni, że to miasto zepsute, naćpane, zawsze Ci obce. Jaka jest prawda? Prawdy nie ma. Albo inaczej- wszystko jest prawdą.

Lotnisko Warszawa Modlin, 5 rano. Mijam mężczyznę z bazarową torbą w kratę zarzuconą na ramię, smarkającego na chodnik bez użycia chusteczki. Wchodzę na halę odlotów. W kolejce za mną stoi 30-sto paro latek z lekką nadwagą, w białych skarpetach naciągniętych wysoko na łydki, założonych do sportowych sandałów. Do kolejki dołącza para z małym dzieckiem, mężczyzna ma więzienne tatuaże na twarzy, szyi i dłoniach. Wiecie, te w których tusz już się utlenił na zielono. Tribale, groźne hasła i symbole diabła. Czuję ze poza bagażem zabrali ze sobą wszystkie niechlubne stereotypy, które się zarzuca Polakom emigrującym na Wyspy.

"Witaj w naszym kraju. Tu zawsze świeci słońce. Chciałbym..." Celnik w okienku kontroli paszportowej już na wstępie rozbroił mnie angielskim humorem ubranym w melodyjny, brytyjski akcent. Myślałam, że w kraju rockowej muzyki, wielkiej mody i Harrego Pottera, kraju o którym tyle słyszałam, a do którego nigdy wcześniej nie miałam okazji dotrzeć, poczuję się jak w domu. Ta myśl przyświecała mi, gdy wyszłam z lotniska i... Przestałam słyszeć angielski. Włoski, hiszpański, arabski, ale angielski? Dopiero w centrum Londynu. Od Amerykanina.

Z shuffle busu wysiadłam na Liverpool Street i czekam. Siedzę, obserwuje, chłonę anglosaski klimat, który tak kochałam w irlandzkim Dublinie. Ale Londyn jest zupełnie inny, widzę to od razu. Tu jest przesyt i tempo, tu nie ma się czasuSzybkim marszem uciekamy z zatłoczonego dworca na Brick Lane. Pierwszy przystanek to Dark Sugars, sklep z ręcznie wyrabianą czekoladą, serwującą oryginalne połączenia i nietypowe smaki. 5 pralinek, 5 funtów. A więc tak tu będzie? Ale jak mogłam odmówić czekoladkom, których hasło brzmi "Make yourself happy", a właścicielem, czekoladnikiem i ekspedientem w jednym jest rozbrajający ciemnoskóry mężczyzna z szerokim białym uśmiechem i Mr Smileyem na koszulce? Najlepszy marketing i najlepsza jakość w mieście, a te kalorie naprawdę poprawiają humor.








Szybka kawa na ulicy przed pobrudzonymi witrynami vintage shopu i zaczynamy zwiedzanie. Najpierw City, w którym mijamy białe kołnierzyki i kobiety w ołówkowych spódnicach. Tu nikt nie nosi garniturów z sieciówek, kraciastych koszul i kolorowych krawatów, tu czuje się jakby każdy mężczyzna był Jamesem Bondem, a kobieta Monicą Bellucci. Króluje czerń i mocne akcenty, dopasowane formy i modne okulary.  To nie są ulice przed biurowcami, to czerwone dywany, czynne od poniedziałku do piątku. W weekend City świeci pustkami, a po chodnikach przetaczają się tumbleweedy, ale nie dziś. Do weekendu zostało kilka godzin, czas przekuć je w pieniądze.


Nagle sceneria krawaciarzy zmienia się w oazę hipsterstwa. Otwarty targ pod arkadami pełen kapeluszników, ciuchów prosto z Azji, sztucznej biżuterii z tureckich bazarów i designerskich gadżetów do domu prosto z kolorowych Chin. Do tego burgery, fish and chips, a na deser pudding. Z głośników leci Indie, a ludzie nigdzie się nie śpieszą, jakby byli na weekendowym pikniku.

Lecimy dalej, podczas gdy pogoda staje się coraz bardziej letnia. Upał wzmaga, podobnie jak mój apetyt na to miasto. Docieramy do Tower Bridge, pierwszy londyński zabytek z przewodników. Robi wrażenie, podobnie jak tłumy robiące sobie na nim selfie. 


Po drugiej stronie Tamizy obieramy azymut "targ lunchowy". Znowu, zupełnie niespodziewanie, w środku miasta w środku dnia pracy wyrasta targ dobroci. Gwar jak na Wall Street, nad głowami kupujący wymieniają się ze sprzedawcami, pieniądze i jedzenia miksują się kolorami. Można zjeść tu wszystko, od wegańskich specjałów do krwistych steków. Pysznie, niedrogo, w genialnej atmosferze. Jemy nasze zdobycze na schodach przed okolicznym kościołem, razem z tłumem podobnych nam. Nikt nie zwraca na nikogo uwagi, nikt nikogo nie ocenia. Czarni, biali, Azjaci, Żydzi, Arabowie, księża siedzą obok siebie, uśmiechają się, jedzą.


Najedzone idziemy dalej, chcemy dojść do London Eye i Hayd Parku. Trasa ambitna, ale pieszo zwiedza się najlepiej. W końcu wyrasta przed nami Pałac Westmisterski. Jak się coś tyle razy widzi w telewizji i filmach to na żywo czuje się dysonans poznawczy. Obcy ale znajomy? Ładny? Duży? Można zgłupieć od sprzecznych odczuć, ale jedno jest pewne- Big Ben robi wrażenie. Podobnie jak szeroko rozpościerająca się zieleń Hayd Parku. Zielone płuca miasta na prawdę pozwalają oderwać się od szalonego tempa i poczuć jak na angielskiej wsi. Gęsi, kaczki, koty, psy, dzieci - wszyscy biegają, hałasują, jest błogo.







Wracamy przez Oxford Street, czyli konsumpcyjny Mordor. Ludzie z wielkimi siatami niczym świadkowie Jehowy chodzą od drzwi do drzwi w poszukiwaniu okazji do zbawienia. Kupują, kupują, ale wciąż im mało, więc kupują dalej. Korkom  ulicznym nie ma końca. W Primarku czyli w taniej sieciówce z której każdy wychodzi z naręczem szmat z bliskiego wschodu, jest jeszcze gorzej. Nie wytrzymuję tego nerwowo i do kasy idę z jedną parą majtek i jednym T-shirtem. Kasjer ze szczerym zdziwieniem pyta, czy to wszystko? Pewnie wieczorem, gdy będzie jadł kolację z rodziną, przewinę się jako ciekawostka dnia minionego.

Soho trochę koi moje nerwy, bo niby blisko, a jednak dzielą go lata świetlne od szaleńczego shoppingu. Butiki zamiast centr handlowych, designersko ubrany tłum, wesołe twarze zamiast kobiet w amoku. Sklepy z vinylami, ubraniami vintage i kawiarnie dają przestrzeń do oddechu i naładowania baterii. Do tego tu zawsze coś zaskakuje!


Jesteśmy zmęczone, a do domu kawałek, więc na ostatnim odcinku łapiemy autobus, bo wcześniej złapał nas deszcz. Szybki przystanek w Marks & Spencer i ze zdrową sałatką z komosą ryżową za 2£ możemy podziwiać Londyn z pierwszego pietra czerwonej karocy.

Drugi dzień miałam spędzić sama, a ponieważ od rana padało, nastawiłam się do tego planu dość sceptycznie. Nie byłam też szczególnie wyspana, bo pół nocy spałam z 6-cio tygodniowym kotkiem, który zrobił sobie legowisko w moich włosach. Właścicielka mieszkania, Brytyjka oryginalnie z RPA, miała osobliwe hobby, które w pewnym stopniu nawet podziwiam. Zawsze, gdy wracała do domu pod wpływem, przynosiła ze sobą znalezionego po drodze kota. Ponieważ nie lubiła wylewać za kołnierz, w domu mieszkało już pięć kotów, w tym maleństwo, zbyt szybko oddzielone od matki. Nie powiem, żebym narzekała, ale czułam, ze to zaniedbane kocie źle skończy i niestety się nie pomyliłam, ale nie o tym...






By mieć energię do samotnego zwiedzania, Anielka z Basią nakarmiły mnie pokaźną porcją tradycyjnego, brytyjskiego śniadania. Gdy ulewa zmieniła się w mżawkę, wyruszyłam przed siebie na spotkanie z Harrym Potterem. Chciałam na własne oczy zobaczyć miejsce, gdzie wszystko się zaczęło. Droga, oczywiście piesza, do Kings Cross nie była jednak tak emocjonująca jak dnia poprzedniego, szczególnie, że deszcz zacinał mi w twarz. Pocieszałam się babeczkami Resses, czekając aż wyjdzie słońce, ale nic takiego się nie wydarzyło. Wstępowałam do każdego ciekawszego sklepu po drodze, jeszcze bardziej uszczuplając budżet, ale prawdę powiedziawszy - umierałam z nudów. Londyn pokazał mi swoje mniej ekscytujące oblicze, ociekającego szarym deszczem molochu. Gdy dotarłam na dworzec byłam już tak przemoczona, że nawet nie chciało mi się szukać peronu 9 i 3/4. Doceniłam za to piękno dworca i wcale mnie nie dziwi, ze magicznie zainspirował J.K.Rowling.





Pokręciłam się po okolicy i ruszyłam w długą drogę powrotną przez Oxford Street, Soho i w końcu Liverpool Street. W Soho, zupełnie nieświadomie, znalazłam się w samym centrum celebracji Światowego Dnia Nagiej Jazdy na rowerze. Przyznam, że uśmiech nie schodził mi z ust jeszcze przez długi czas, po tej wspaniałej lekcji anatomii. Polecam każdemu.
Ostatni dzień w Londynie poświęciłam na spacer do Notting Hill i Portobello Road. To zdecydowanie najładniejsza część Londynu w której mogłabym mieszkać, a która dla normalnego zjadacza chleba jest totalnie niedostępna. Ambasady, domy gwiazd filmowych i muzycznych, wysokiej klasy restauracje. Do tego kontrastujący Portobello Market, pełen hipsterów, hipisów i wszelkiej maści nieodnajdujących się w konsumpcyjnym świecie ludzi, sprzedających cuda, cudeńka, od tandety, do suwenirów z Azji po prawdziwe cacka mające wartość nie tylko emocjonalną. Pyszne jedzenie ze straganów, bogata paleta smaków i zapachów, ale przede wszystkim multum ludzi, którzy chcą z Tobą rozmawiać! Dla mnie, warszawianki, która nie może znieść polskiej hermetyczności, to cudowna sprawa. Obcy ze mną rozmawiają! Wspaniałe.



Ten miły akcent na pożegnanie sprawił, ze na pewno jeszcze do Londynu wrócę. Szczególnie, że pojechałam tam na zaproszenie koleżanki, z którą poznałyśmy się w wyniki wielu nietypowych zbiegów okoliczności. Gdy wraz z siostrą przeniosły się do Londynu, ja zyskałam zamorską przystań do odwiedzin. I to nie byle jaką, ale u prawdziwie nietuzinkowych osób. Takich, których, jeśli ma się szczęście, to może w ciągu życia poznacie kilka. Diablo utalentowane, nieprzeciętnie zmotywowane, szybko i wytrwale zmierzające do celu, nie gubiące się po drodze. Mimo młodego wieku dojrzale i wzajemnie się wspierające. Samo przebywanie z nimi ładuje baterie i pokazuje, że chcieć to móc. Trzymam za nie kciuki i wysyłam pozytywną energię każdego dnia, bo jak one nie zrealizują marzeń to nie wiem komu się uda.

A co ja z Londynu zapamiętałam? Przede wszystkim wielkość. Londyn jest naprawdę gigantyczny i na prawdę multikulturowy. Chociaż w praktyce ta multikulturowość objawia się częściej w postaci gett myślowych, niż wymianą myśli i doświadczeń. Podobają mi się możliwości i perspektywy jakie to miasto daje, mniej natomiast polubiłam jego szorstkość i łatwo dostępną drogę na dno. Zobaczymy co powiem za drugim razem. Wiem natomiast, że wyspiarskiej pogody nie polubię nigdy.